Długo zastanawiałam się czy w tym roku zrobić podsumowanie. Bez oszukiwania – w 2017 roku bardziej niż kino pochłonęło mnie samo życie. W nadchodzącym roku pewnie wrócę już do normalności, będę siedzieć na dupie i oglądać filmy, a nie jeździć po świecie. Albo po prostu zbalansuję obie atrakcje. Żeby zestawienie cechowało się jakimkolwiek ładem, wybrałam tylko te filmy, które były wyświetlane w 2017 roku w polskich kinach, niezależnie od tego czy mowa tu o festiwalach, czy o tradycyjnej dystrybucji. Tym samym odcinam takie perełki jak „The Love Witch”czy „Brawl in Cell Block 99”. Ramy zawsze są źródłem bólu. Kolejność bez znaczenia.
1. Serce miłości – relacja pary artystów odegrana w punkt, a Justyna Wasilewska toaktorski diament
2. Baby driver – niby nic, a sprawia mnóstwo przyjemności, szczególnie audiofilom
3. Zabicie świętego jelenia – coraz bardziej przemawia do mnie język Lanthimosa, być może dlatego, że staje się cudownie autoironiczny
4. Szczęściarz – w tym roku umarli prawie wszyscy, jednak sposób wjaki z kinem i widzami pożegnał się Harry Dean Stanton sprawia, że to jego odejście chwyta mnie za serce najbardziej
5. The Square – co tu dużo pisać, sama prawda
6. Mięso – na pohybel hejterom
7. Aquarius – chciałoby się oglądać tylko filmy o tak wspaniałych bohaterkach
8. W ułamku sekundy – jak wyżej + cieszy mnie, że Akin znowu i nareszcie zrobił film, który tak mocno chwycił mnie za mordę jak Głową w mur
9. Captain Fantastic – wspaniale uwierzyć, choć przez te kilkadziesiąt minut, w taką rzeczywistość, wcale nie fantastyczną, ale prawdziwie piękną
10. Śmierć Ludwika XIV – bo umierać też trzeba umieć!
11. Przeżyć: metoda Houellebecqa – z jednej strony niezbyt podobał mi się ten film, z drugiej, nie mogę mu zaprzeczyć – tak trzeba wracać do życia! No i kochany jak zawsze Iggy
12. Blade Runner 2049 – daleko mu do pierwszej części, ale i tak jest piękny i nie aż tak głupi, jak się spodziewałam
13. Disaster Artist – film, który udowadnia, że długotrwały śmiech może być bolesny
14. Maya Dardel – stawia dużo ciekawych pytań, nie pointując ich w żaden nieznośny sposób. No i, niestety, bardzo rzadko można zobaczyć portret kobiety-artystki, która chwilami ma coś ciekawego do powiedzenia
15. Manchester by the Sea – porusza jak diabli
Wyróżnienia literackie będą jeszcze skromniejsze. Wszystko przez mojego kolegę, który ma nieskazitelny gust i polecił mi Bakunowego faktora.
Jest to rewelacyjna powieść, w której dzieje się wszystko. Doskonale napisana, wciągająca, przygodowa, ale też przemyśleniowa. Jednym słowem – dzieło nad dziełami. Jej jedynym minusem jest to, że liczy jakieś milion stron, przez co nie zabieram jej ze sobą w podróże i przejażdżki do pracy, i będę ją pewnie sączyć pięć lat. Ale jakie piękne będą te lata!
1. Tam Natasza Goerke – na nową powieść Nataszy Goerke czekałam od czasów nastoletnich i choć uwielbiam jej opowiadania, to cieszę się, że tak długie milczenie autorka przerwała właśnie tak nieoczywistą formą reportażu. Nepal w jej ujęciu jest absurdalny, zabawny, magiczny, ale też sukcesywnie niszczony przez turystów – przyjezdnych z Zachodu panów świata, roszczeniowych i zupełnie pozbawionych empatii. Prowokuje do myślenia, szczególnie w czasach, w których w takich programach jak Azja Express bierze udział nawet Tymon Tymański.
2. Instrukcja dla pań sprzątających Lucia Berlin – trudno pisać mi o tych opowiadaniach, bo bardzo utożsamiam się z autorką i taką samą pamiątkę chciałabym zostawić po swoim życiu. „Często przesadzam i mieszam fikcję z rzeczywistością, ale tak naprawdę nigdy nie kłamię” – to kwintesencja mnie. Lucii zazdroszczę jednak geniuszu formy, talentu do opisywania szczegółów i konstruowania opowieści, które pomimo tego, że opisują powszedniość, zaskakują nieprzystającymi do niej elementami. W sprzątanych mieszkaniach, jak gdyby nigdy nic, nagle wypada lusterko do kokainy. W zwykłej historii nagle pojawiają się wspomnienia czegoś niezwykle złego – śmierci, molestowania, końca romansu. Nie dajcie się nabrać – Berlin to nie kura domowa, alkoholiczka, która opowiada o uczeniu w szkole i swojej rodzinie. To solidnie wykształcona pisarka, którą śmiało można porównywać i do Flauberta i do Czechowa.
3. Zapiski z domu wariatów Christine Lavant – krótki dziennik spisany przez autorkę 11 lat po pobycie w zakładzie psychiatrycznym. Pisząc recenzję (tu), miałam duży problem z tą książką, wyrzucanie słów na jej temat szło mi opornie jak nigdy. Bo niby co w niej takiego – opowieść o pobycie w psychiatryku, jakich wiele. Jednak łapię się na tym, że coraz częściej wracam myślami do tej książki. Do spostrzeżeń Lavant dotyczących klasowości, traktowania pacjentów zależnego od ich zamożności i pochodzenia. Wiadomo, to kwestie, które nadal się nie zmieniły, choć wspomnienia pisarki dotyczą 1935 roku. Natomiast najciekawsze wydaje mi się ukazanie, jak łatwo wchodzimy w sztucznie tworzone hierarchie, nawet jeśli trafia nam się rola outsidera, jak szybko przejmujemy najbardziej chore reguły gry. Bardzo werystyczny, ale nie pozbawiony poezji, opis pobytu w miejscu, w którym parę lat później dokonano eksterminacji chorych umysłowo pacjentów. Żeby nie było zbyt feministycznie wisienka na torcie i absolutnie najlepsza rzecz jaka ukazała się na rynku wydawniczym w tym roku – Atrament melancholii Jeana Starobinskiego. Już samo przejrzenie spisu treści zapowiada długie godziny intelektualnej i psychicznej rozkoszy (tak, dla mnie czytanie o smutku jest źródłem przyjemności). Książka dopiero została znaleziona przeze mnie pod choinką, więc nie rozpiszę się przesadnie na jej temat. Zresztą, to obiekt introwertycznych odkryć, a nie dobry temat do dyskusji i porównywania wrażeń.
Nie będę się wymądrzał, bo aż tak się nie znam, ale chyba mogłoby być "Bakunowego faktora". Dzięki za "Zapiski...", nigdy o nich nie słyszałem, spróbuję znaleźć w bibliotece. Hej.
Masz 100% racji, już poprawione. Dość srogo kaleczę j.polski. Co do Lavant to naprawdę mocna rzecz, warta znalezienia.
Ciekawe, że Bernhard w ogóle się z kimś przyjaźnił.