Ars Independent 2017

Ars-Independent-2017-fot-MichaC582-JC499drzejowski-3
fot. Michał Jędrzejowski

Tegoroczna identyfikacja wizualna Ars Independent dotyka jednego z największych problemów współczesności – nadmiaru. Nadmiaru bodźców, obrazów, dźwięków i znaczeń płynących do naszych umysłów z wirtualnego świata. Obok Damy z łasiczką – frytki i ketchup, obok kotów i słodkich zwierzątek – zdjęcie autobusu i Joanny Krupy. Z tego jak trudno znaleźć ciekawy, ważny przekaz wśród zalewy komunikatów, doskonale zdajecie sobie sprawę. Ars Independent jest o tyle ciekawym zjawiskiem, że dla swoich odbiorców wyławia nie tylko rzeczy wybitne czy dobre, ale też te najgorsze, dzięki czemu uczestnicząc w festiwalu możemy pokusić się o stwierdzenie, że mamy w miarę pełny obraz tego, co teraz dzieje się w świecie filmu, gier czy animacji – bez zbędnego wartościowania. Chyba dlatego ten festiwal jest tak ważny i z roku na rok przyciąga coraz większe grono odbiorców – po prostu jest na wskroś nowoczesny, aktualny i zawsze uda mu się poruszać tematy, które są aktualnie na audiowizualnym topie. To wnioski ogólne, tak bardziej prywatnie muszę przyznać, że uwielbiam w tym festiwalu prawdziwą pasję jego twórców. To, że pozwala kuratorom puszczać wyłowione perełki gronu, które znacznie wykracza poza sferę bliższych lub dalszych znajomych. To, że każdy z organizatorów ma zupełnie nietuzinkowy gust, co, gdy każdy z nich może wybrać jeden film konkursowy, z kompetycji o miano najlepszej produkcji czyni cudownie eklektyczny miks. To, że niezależnie od tego czy jesteś nerdem filmowym, czy spędzasz nad grami ¾ życia – poczujesz się tu jak w domu. Mówiąc górnolotnie, podoba mi się, że mimo tego, że Ars Independent doskonale odnajduje się w świecie nowych mediów i jest totalnie nowoczesny, to pierwiastek „człowieczy” ma w nim spore znaczenie. To festiwal, na którym grono ludzi wspólnie jara się totalnie złymi i totalnie dobrymi rzeczami i jest to po prostu fajne.

#Czarny_Koń_Filmu

Tegoroczny konkurs, na tle poprzednich edycji, wyjątkowo mi się podobał. Choć nie wszystko mnie zachwyciło, to tym razem nie było żadnej „skuchy”. Nawet filmy, które nieco mnie męczyły, na poziomie realizacyjnym i koncepcyjnym były szalenie ciekawe. Bardzo spodobał mi się Quality Time, oryginalny film o tym, że wszyscy jesteśmy nieudacznikami. Dlaczego oryginalny? Obraz składa się z pięciu opowieści, zupełnie różnych w formie, z których każda jest utkana w sposób daleki od klasycznego pojmowania kina. Zaczynamy od animacji kojarzącej się z starodawną, komputerową grą. Estetyka gier będzie kontynuowana też w drugiej etiudzie. Choć kręcona jest już w tradycyjny sposób, dialogi między postaciami są przedstawiane jako napisy pojawiające się nad ich głowami. W środkowej części zwyczajna narracja jest uzupełniona niezwyczajną historią – bohater chcąc uleczyć się z traumy, wspomaga się wehikułem czasu i inscenizuje przed swoją dziecięcą inkarnacją baśnie, mające dać mu poczucie siły. Czwarta sekwencja jest równie absurdalna. To nawiązująca w formie do niemego kina opowieść o porwaniu przez kosmitów (i nie tylko). Ostatnia część, najbardziej „normalna” to prosta historia muzyka, który poznaje rodzinę swojej dziewczyny i naraża się na nieustanne kompromitacje. Tym, co łączy wszystkich męskich (tak, to ważne) bohaterów jest dramatyczna nieumiejętność odnalezienia się w życiu. Zwyczajna niedojrzałość, która każe im nieustannie zatapiać się w przeszłości lub szukać w innych przyczyny swojego nieszczęścia.

Z Żegnaj entuzjazmie było mi już mniej po drodze. Film jest równie zabawny, ale też niepokojący i tajemniczy. To udana próba pokazania pęknięcia komórki rodzinnej, przez bardzo prosty zabieg, którego zdradzać nie będę. Trudno mi zarzucić coś tej produkcji, po prostu nie trafiła do mnie aż tak jak poprzedni film. A może brakowało mi w niej bardziej wyrazistej pointy? Kolejnym ciekawym kandydatem do tytułu Czarnego Konia Filmu była irańska Symulacja. Trochę Dogville, trochę Nieodwracalne, a trochę kino Asghara Farhadiego. Mogłabym napisać stronę o łebsko wymyślonej inscenizacji i kulturowych smaczkach, jednak wydaje mi się, że ten zestaw odnośników wystarczająco nakreśla temat i formę Symulacji. Cierpkie mleko to poprawny film, odnoszący sukcesy tu i ówdzie, który jednak nie pozostawił we mnie żadnego śladu. To chyba jedyny seans, który nie dał mi absolutnie nic i o którym zapomniałam w kilka minut po obejrzeniu. Z drugiej strony, zaraz po Cierpkim mleku pokazano Serce miłości. Bardzo dobrze, że był puszczany jako ostatni konkursowy film, bo całkowicie zdeklasował konkurencję. Podobnie jak w przypadku Jubileuszu, tak i tutaj dostałam tak pokaźną dawkę sztuki i emocji, że nie byłabym w stanie przyjąć po tym seansie nic innego. Niesamowity obraz, który trwa we mnie cały czas i sprawia, że mam nieznośną gulę w gardle. Aktorsko rewelacyjny, zagrany bez jednej fałszywej nuty, a rola Justyny Wasilewskiej warta jest wszystkich możliwych nagród.

Oczywiście jedynym filmem z sekcji konkursowej, którego nie widziałam, jest wygrany Posmak tuszu. Żałuję, bo porównywany do kina Dolana obraz o wydziaranym hardcore’owcu na pewno by mnie uwiódł, jednak w programowej selekcji wygrało u mnie pokazywane o tej samej godzinie Perfect Blue (czego nie żałuję).

Serce miłości

#Retro_Japan

Czyli absolutny hit festiwalu. Akira, Perfect Blue i Ghost In the Shell– trzy diametralnie różne, ikoniczne anime. Obejrzałam dwa pierwsze tytuły, czyli antyutopijną opowieść o zakompleksionym chłopcu, który nagle zostaje obdarzony niewyobrażalną siłą. Warstwa wizualna robi ogromne wrażenie, szczególnie obrazy wielkiego miasta i scena przemiany bohatera, jednak sama fabuła nie powaliła mnie, być może dlatego, że paru rzeczy nie zrozumiałam. Zupełnie inaczej ma się rzecz z Perfect Blue. Choć zwrotów akcji tu tyle, co w nieznośnym dla mnie Podwójnym kochanku, to twórcom udało się pokazać trudność związaną ze zbudowaniem spójnej tożsamości, szczególnie przy tak schizofrenicznym zawodzie jak aktorstwo oraz nakręcić obraz przekonujący psychologicznie, co jest niezmiernie trudne w wypadku takich mindfucków.

#Czarny_Koń_Animacji

W tym roku całkowicie zignorowałam teledyski i bardzo mało czasu poświęciłam animacjom. Kolejny raz żałuję, obiecując sobie, że ostatni raz chodziłam do pracy w czasie trwania festiwalu. Widziałam tylko jeden set animacji, niemniej jednak był to set bardzo dobry. Bez wygranego Pierwiastka ludzkiego, za to z rewelacyjnym Bankietem (tyle treści i taka pointa w 4 minuty!), urokliwym Meli-Metro i porywającym Ostatnim pokojem. Wyróżnić muszę też świetną animację o walce z własnymi fobiami, czyli Nie myśl o różowym słoniu, przemilczę natomiast tytuły, których zwyczajnie nie skumałam, takie jak [O] i Pulsowanie.

#Wisienki_na_torcie

Brigsby Bear to wymarzony film otwarcia. Trochę komedia familijna, trochę buddy movie, z dopiskiem „tylko dla nerdów!”. W tym bezpretensjonalnym filmie pobrzmiewają echa niedawnych oscarowych produkcji: Pokoju i Cloverfield Lane 10, z tą różnicą, że tutaj główny akcent pada nie na sytuację, w której znalazł się bohater, ale na jego pasję, która pomaga mu zjednać sobie ludzi i pogodzić się ze starą i nową rodziną. Dla osób, które mimo dawnego przekroczenia progu dorosłości nadal potrafią godzinami gadać o filmach, komiksach, czy Gwiezdnych Wojnach, obejrzenie tego filmu będzie jak wciągnięcie kilograma cukru. I to bez żadnych skutków ubocznych!

Niewątpliwie najlepszym filmem, jaki zobaczyłam na Ars Independent, i tutaj żadnego zaskoczenia nie będzie, był Jubileusz Dereka Jarmana. Nie chodzi tylko o to, że punk rock, seks i przemoc i świat na skraju przepaści. Ten film ma tak niesamowity, niepowtarzalny nastrój, zresztą jak inne filmy Jarmana, że nie można oderwać od niego oczu i emocji. Plus transgresja i kilka mądrych zdań płynących z ust demonicznego impresario równa się kwintesencja genialnego, artystycznego kina.

Animacje Jeana Painlevégo to przyrodnicza jazda bez trzymanki. Artystyczne, momentami oniryczne zdjęcia, kojarzą się bardziej z twórczością awangardową niż z filmem naukowym. Niepowtarzalna narracja, często dowcipna, czerpiąca z kina gatunków, z horrorem na czele, jest nie tylko hymnem na cześć świata natury, ale także samego kina, które pozwala wydestylować piękno z otaczającego świata. Fabuła, suspens, napisy „fin” ułożone z wodorostów czy koników morskich, a nawet tak wyraźne mrugnięcia do widza, jak matka chłopca łowiącego krewetki z twarzą Grucho Marxa, to tylko wierzchołek góry lodowej niespodzianek kryjących się w dokumentach francuskiego badacza i, chyba przede wszystkim, artysty.

Tegoroczna edycja Ars Independent to była uczta na fest. Mnóstwo tematów do rozmyślań, mnóstwo obrazów do zapamiętania, wiele nowych odkryć, może dla niektórych będą to odkrycia na nowo, wszak jednym z głównych punktów imprezy była retrospektywa Jerzego Kawalerowicza. Podsumowanie tych wszystkich przeżyć może być tylko jedno – proste i dość często pojawiające się na festiwalu słowo. Dziękuję.

Comments: no replies

Join in: leave your comment