Kiedy kilka lat temu przypadkiem natknęłam się na „Pasję i bluźnierstwo”, wydaną w Polsce przez Znak autobiografię Martina Scorsese (estetom polecam zaznajomienie się z okładką, to chyba najbardziej melancholijne i, nie da się tego nazwać inaczej, pokraczne wcielenie M.S.), mój stosunek do reżysera był niezbyt oryginalny. Scorsese kojarzył mi się z doskonałym rzemiosłem, najważniejszymi tytułami w nowej historii kina amerykańskiego, popularyzowaniem X muzy, przyczynieniem się do cyfryzacji arcydzieł polskiego kina, Nowym Yorkiem, okularami dwuogniskowymi i romansami z córkami ulubionych reżyserów (Rossellini, Minnelli). Po lekturze moje uczucie z chłodnego uznania przeszło w kinofilską przyjaźń. Zresztą książka trafiła do mnie w odpowiednim czasie: byłam świeżo po seansie „Po godzinach”, który jest dla mnie spełnieniem marzeń o absurdalnym, pełnym charakterystycznych bohaterów i humoru filmowym śnie, popartym skrupulatnym i przemyślanym scenariuszem, a poza tym wyrosłam już wtedy z uwielbiania tych tylko filmów, za którymi stoi wielka filozofia, egzystencjalne rozterki lub metafizyczne katusze i zaczęłam doceniać sam warsztat: sposób komponowania kadrów, prowadzenia aktorów, montaż itp.
Od czasu „Pasji i bluźnierstwa” dawkuje sobie filmy Scorsese jak moja matka czekoladę w dzieciństwie, traktując je jak pewniaki, które, nawet jeśli nie będą do końca udane, na pewno wyrwą mnie na czas seansu z pozafilmowej rzeczywistości. Tym, co mnie najbardziej zachwyca w twórczości M.S. jest fakt, że tworzy on projekty komercyjne, skrojone na wielomilionową widownię, a mimo to sporo w eksperymentuje i nie boi się ryzyka. W skrócie: Marty nie jest być może największym buntownikiem wśród artystów, ale cały czas podąża swoją własną drogą i choć na pewno godzi się na wiele kompromisów, daleko mu do konformistycznych panów tworzących pustą rozrywkę. Choć nie, ten aspekt twórczości Scorsese cenię na równi z innymi:
- Jego filmy są w stanie zaabsorbować moją uwagę na kilka godzin, nie mówiąc już o tym, że myślę o nich na długo po seansie. Jest to walor, który z dzisiejszej perspektywy znaczy dużo więcej niż kiedyś. Pewnie nie tylko ja cierpię na problem ze skupieniem uwagi na jednym filmie przez ok. 3 godziny, sprawdzaniu facebooka podczas oglądania, bawienie się telefonem etc. Ten typ percepcji jest chyba problemem większości obecnie żyjących ludzi. U mnie problem znika podczas oglądania filmów Scorsese, nawet „Wilka z Wall Street”, choć nie jest to jakieś bardzo zacne dzieło
- Jak napisałam wcześniej, Scorsese dużo eksperymentuje i ryzykuje. Dwugodzinny „Wściekły byk”, zrobiony w czerni i bieli, długie ujęcia, zamiast wartkiej akcji, dla mnie przepiękna scena walki, dla moich kolegów – „dziwactwo”. Trzygodzinne „New York, New York” ze sztucznymi dekoracjami, „Wiek niewinności” czyli flirt z filmem kostiumowym, odgrzewanie „Przylądka strachu” etc. To nie są filmy, które chcą za wszelką cenę uwieść widza, choć oczywiście, reżyser panuje nad spojrzeniem i emocjami odbiorcy
- Bohaterowie nie są fajni i nie budzą sympatii widza – czy może być coś bardziej antykomercyjnego?
- Związki w jego filmach są strasznie burzliwe. Nieważne czy to pary artystów czy kobiety związane z mafiosami/możnymi tego świata, seks i kłótnie to trzon każdej relacji
- Z filmów Scorsese, szczególnie tych starszych, bije duża doza prawdy na temat ludzi. Dzieła te nie wpędzają w depresję tylko ze względu na dość solidną zawartość poczucia humoru reżysera, jego kolejną ogromną zaletę.
W minionym tygodniu widziałam po raz pierwszy dwa filmy Scorsese, które uważam za naprawdę znakomite dzieła sztuki filmowej: „Króla komedii” i „New York, New York” i ten przydługi wstęp prowadzi właśnie do kilku akapitów opiewających ich znakomitość. Będą spoilery.
„New York, New York” (1977)
Trzygodzinny musical o parze cholerycznych artystów, który nie kończy się tradycyjnym „…i żyli długo i szczęśliwie”. Scorsese oddaje hołd staremu amerykańskiemu kinu i na potrzeby kręcenia filmu buduje sztuczne studio, gdzie pejzaże i zachody słońca są namalowane na dużych planszach. Zestawienie sztuczności przestrzeni daje fantastyczny efekt w konfrontacji z prawdziwymi i szczerymi, niepodobnymi do hollywoodzkich standardów, rozmowami i zachowaniami bohaterów. Intensywne kolory użyte w wielu scenach są dla mnie zwiastunem kina neobaroku (to niesamowite jak estetyka filmu Scorsese przypomina francuski nurt). Liza Minnelli jest stylizowana na wyjętą z kina noir femme fatale, kilka zbliżeń jej oczu budzi skojarzenia z filmowymi kryminałami. Ponadto reżyser umieścił w filmie około dziesięciominutową sekwencję przedstawienia głównej bohaterki, które jest zrealizowane z prawdziwie hollywoodzkim rozmachem. Jednak sceną, która mnie uwiodła najbardziej jest wyprowadzanie pijanego protagonisty przez oświetlony tunel, w którym kopie on kolejne żarówki. To ujęcie przypomina późniejsze „Kasyno” – łączy w sobie blichtr, światła, bogactwo i ludzki upadek 😉 .
Martin Scorsese o filmie:
„Nie mogliśmy wiedzieć, czy ich związek się sprawdzi, ponieważ nie byliśmy pewni, czy nasze własne małżeństwa się sprawdzą.” (s.76)
„George Lucas, który przyjechał obejrzeć surową wersję, powiedział, że film mógłby zarobić 10 milionów więcej, gdybyśmy dodali szczęśliwe zakończenie, w którym mężczyzna i kobieta zostają razem. Miał rację, ale ja uznałem, że do tej historii ono po prostu nie pasuje. Zdawałem sobie sprawę, że George zmierza w kierunku skrajnej komercji, ale podążałem swoją własną drogą.” (s.75)
„Król komedii” (1983)
Ten film stawiam zdecydowanie wyżej niż „New York, New York”, choć należy on do grupy mniej znanych tytułów, które wyszły spod ręki Scorsese. Przede wszystkim podoba mi się, że „Król komedii” pokazuje pewien problem z różnych punktów widzenia. Mamy głównego bohatera, który ma już 34 lata i chce stać się gwiazdą stand-upu, omijając najniższe szczeble kariery i trafiając od razu do najpopularniejszego telewizyjnego show. W tym celu nagabuje jego gospodarza – Jerry’ego. Wydzwania do niego, odwiedza jego biuro kilka razy dziennie, a nawet nachodzi go w domu. Moja babcia zwykła mówić, że wytrwałość i grzeczność to klucz do sukcesu. Ten film jest dowodem na prawdziwość jej słów. Niezbyt zrównoważony, natarczywy i niegrzeszący nadmierną inteligencją pan, który nawet tracąc równowagę uśmiecha się miło używając zwrotów „dziękuję”, „do widzenia, miłego dnia”, zdobywa to, czego chciał i wiele wiele więcej. Wydaje mi się, że dzisiaj takie chorobliwe pragnienie sławy i docenienia jest wciąż aktualne i może trafić do wielu odbiorców. Poza tym, grany przez de Niro bohater, wciąż walczy z łatką niedojrzałego nieudacznika, wciąż mieszkającego z matką – jest to klisza dość dobrze znana dzisiejszym widzom.
Drugi punkt widzenia to perspektywa Jerry’ego, który jest traktowany jak dobro społeczne, pozbawione prywatności (wymowna jest scena, w której pani na ulicy życzy mu raka, bo nie podpisał jej kartki), dręczone przez fanki i głównego bohatera. Trzecie spojrzenie bierze pod uwagę nieokreśloną publiczność, społeczeństwo, które propaguje chore sytuacje i zachowania, czyniąc z wariata autora bestsellera. Jest i bohaterka grana przez Sandrę Bernhard (swoją drogą panią, która też występuje na scenie jako komik). Ta postać ślepo zakochanej w Jerry’m neurotyczki przeraża i śmieszy do łez.
„Król komedii”, mimo wielu przezabawnych scen, jest dotkliwie smutnym dziełem. W melancholię wprowadza główny bohater i jego żenująca postawa w życiu społecznym, ale też samotność, zamknięcie w świecie fantazji i dziwne relacje z matką i dziewczyną. Przykro się patrzy na bohaterkę, która nie ma żadnych przyjaciół i całe swoje uczucia lokuje w panu z telewizji. No i przygnębia Jerry, który odniósł sukces, przez co jest traktowany jak czynna 24/7 siedziba pomocy społecznej i psychicznej z dodatkową filią dostarczającą rozrywki. Ale za to kawały często są naprawdę zabawne, więc równowaga jest zachowana.
Smaczki:
- według Scorsese i mnie to najlepsza rola de Niro w ogóle
- w scenie, w której bohaterka wydziera się na ulicy dopingują ją panowie z The Clash.
Scorsese o filmie:
Nie widziałam jeszcze "Króla Komedii" bo podobnie jak ty dawkuję sobie Scorsese, bo to mój pewniak. Te słynniejsze widziałam już po kilka razy i "New York, New York" bardzo mi się podobał m.in z powodu zakończenia, De Niro w innej roli niż zwykle u Scorsese no i piękna muzyka. Ja ostatnio przeczytałam rozmowę ze Scorsese wydaną w formie książki. Zapraszam do siebie na recenzję, a "Pasję i bluźnierstwo" na pewno przeczytam!